…na to wszystko… Mam niecałe 23 lata. Jeszcze fiu-bździu w głowie. Studia właśnie się kończą, magisterka się pisze, Bąbel w brzuchu rośnie jak na drożdżach… Wszystko zgodnie z moimi życiowymi oczekiwaniami: facet – TEN, studia – jakie chciałam, Dziecko – właśnie teraz! Układa się cudownie, jak puzzle; idealnie, jeden do drugiego…
Moment kulminacyjny: przychodzi na świat Mała! Rozwala nas na łopaty, oboje jakby na ciągłym haju, szczęśliwi do obłędu. Jeszcze wszystko idzie wedle planu; magisterka obroniona z Małą przy piersi na 5, zagnieżdżam się w życiu rodzinnym, oswajam całą sytuację, uczę się być mamą… I czekam na to, jak Mała będzie rosła, zmieniała się, uczyła, jak zapyta po raz setny: „a dlaciego?”…
Mam ledwo 23 lata jak przychodzi choroba Blanki. Nie zdążyłam się jeszcze nauczyć, jak być dorosłą tak naprawdę… Jak być mamą, żoną. Nie zdążyłam…
Czuję się wtedy na to za młoda. Boję się, że się nie uda po prostu. Ledwo wyrosłam z Harry’ego Pottera, a nagle mam być mamą niepełnosprawnej dziewczynki??? Mamą chciałam być, szybko. Widziałam siebie i swoją malutką kopię ubraną na różowo, z którą poznaję świat. Tak miało być. A okazało się całkiem inaczej…
Dziś nie wiem, czy jak się ma ledwo ponad 20 lat i staje przed takim mega-zadaniem, jest trudniej? Trzeba na pewno szybciej dorosnąć… A może w sumie jest łatwiej; atakuje się problem z jakimś takim młodzieńczym optymizmem… Tak jak uczenie się jazdy samochodem; jak za młodu, to bez bagażu doświadczeń, bez nadmiernego przewidywania… Nie wiem.
Teraz mam lat 27 i dalej czuję, że jestem jeszcze za bardzo niedojrzała na to wszystko… Że muszę szybko nadganiać z tym emocjonalnym dojrzewaniem, uczeniem się życia, ludzi… Żeby zdążyć zapewnić mojemu Dziecku życie, na jakie zasługuje…
Artykuł pochodzi ze strony damy-rade.org
mama Blanki