Zawsze mówiłam, że mam trzy miłości: dzieci, książki i kwiaty. Tak się powoli to wszystko wykruszało i teraz zostało mi tylko trochę kwiatów, ale niewiele, bo życie mnie trochę wymęczyło i już siły nie te. No i codziennie, choćby było bardzo późno, to nie zasnę, jeśli dwóch kartek sobie nie przeczytam. Ktoś może powiedzieć, że to chorobliwe, ale ja już z tym nie walczę. Na widok książki po prostu chcę wiedzieć, co w niej jest.
Dzieci to zawsze od małego dziecka mnie absorbowały. Był taki zwyczaj na wsi, nie wiem, czy w każdym domu, ale u nas tak, że moja Mama przed świętami wysyłała nas do sąsiadów, żeby zanieść im coś. Nie tylko dlatego, żeby zyskać dla siebie błogosławieństwo- jak to się mówiło, ale po prostu podzielić się z tymi, którzy mieli mniej. Mama bardzo tego pilnowała. A mieliśmy takich sąsiadów, którzy bardzo biednie żyli, było u nich troje małych dzieci. I zanosiłam im olej, który przywoziliśmy z tłoczarni – z rzepaku, z siemienia lnianego – zawsze tego w domu było więcej. Zanosiłam jajka, gotowe potrawy już przygotowane na święta. Jak tam przychodziłam i widziałam te dzieci takie umorusane – buzie brudne, słoma rozrzucona, taboret zamiast stołu, to chociaż byłam mała, wiedziałam, że coś jest nie tak. Miałam takie przekonanie, że dziecko powinno być czyste. Myłam więc tym dzieciom buzie – jak patrzyłam na takie brudne dziecko, to mi go bardzo szkoda było. Pomagałam w porządkowaniu obejścia, ale szczególnie mi w pamięci zostały te dzieci. Szliśmy do kościoła, to też zawsze zauważyłam, że jakiemuś dziecku trzeba nos wydmuchać – żeby nie szło takie zasmarkane. Do dziś mi tak zostało – na przykład, jak siedziałam któregoś w poczekalni w ośrodku zdrowia i przyszła jakaś matka z płaczącym dzieckiem, chciałam tę matkę trochę odciążyć i do niej mówię „niech mi pani da dziecko na ręce, trochę pomogę”. Ona mi na to „ale on do pani nie pójdzie – do nikogo nigdy nie chce”. A tu, o dziwo, dziecko chętnie przyszło do mnie na ręce, objęło mnie za szyję i tak sobie chodziliśmy po tym korytarzu. A gdy przyszła już moja kolejka wejścia do gabinetu, to od tej matki usłyszałam „pani to chyba jakaś czarownica, w domu do nikogo nie idzie a do pani obcej poszedł”. Ja jej na to odpowiedziałam „nie czarownica, tylko po prostu kocham dzieci”.
A kwiaty? No to kwiaty! Jak nie kochać kwiatów?! Przecież one są takie piękne, cudne. Po co je Pan Bóg stworzył? Żeby cieszyły oczy. No to cieszą 😊 I ja zawsze o to, co mogłam, to zadbałam. Kiedyś miałam piękny ogród, ludzie go podziwiali i mi też było miło. Teraz już nie mogę po prostu, bo dużo chorób się zebrało, ale na kwiaty zawsze reaguję, zawsze mnie cieszą, zawsze je wącham.
A książki? Są ze mną od małego dziecka. Jak poszłam do szkoły, miałam 6 lat, ale już umiałam czytać, bo gdy starsi bracia się uczyli, to ich zawsze pytałam „a co to?”, „a jak to?”. Czasem mnie gonili, ale częściej odpowiadali na pytania. Byłam taką pasjonatką czytania książek, że Mama musiała to jakoś korygować. Zwłaszcza w czasie wojny, gdy nie było nafty, nie było czym świecić. Czasem tylko świeczka, czasem jakieś karbidy przynosili, trzeba było tym palić. Mało było tego światła, a trzeba było przy nim i lekcje odrabiać, i różne czynności wykonywać – mama przędła, coś naprawiała, a ja czytałam książki przy tym świetle. Najgorzej było, gdy już trzeba było iść spać i Mama gasiła światło, a ja jeszcze nie zdążyłam doczytać, co tam się stało. Jak Księżyc świecił, to szłam pod okno i do Księżyca sobie czytałam. Albo jak młodzież przychodziła do nas na takie wieczorki, żeby pobyć razem. Z chłopakami spędzałam czas, bo miałam dwóch starszych braci. Najczęściej graliśmy w karty. Któregoś razu przyniosłam książkę z biblioteki – a wspomnieć trzeba, że po wojnie książek nie było. Można je było przy klasztorze wypożyczać i jak się dowiedziałam o tej możliwości, to byłam tam stałą klientką. No i jak już przyniosłam jakiś tom do domu, to od razu musiałam czytać. No i czasem chłopaki przychodzili na karty, a ja z książką. No to oni mi każą rzucać tę książkę i dołączyć do gry. Ale jak tu się oderwać? No to sobie pomyślałam, że może ich tą lekturą zainteresuję. Powiedziałam „posłuchajcie, dopiero zaczęłam czytać, ale to jest bardzo fajna książka. To, co do tej pory przeczytałam, to Wam opowiem, a potem razem będziemy czytać”. Dziś nie pamiętam już co to było za dzieło, ale to była wspaniała książka. Oni się zgodzili – może to było 5, może 6 osób. Opowiedziałam im ten początek książki, czytam dalej – cisza jak makiem zasiał – wszyscy słuchają. Jeden wieczór, godzina dwunasta, język kołkiem już od tego czytania na głos staje, doczytałam do końca rozdziału. Następnego dnia przychodzą o zmroku, pomagają szybko oporządek chłopakom i tacie zrobić, żeby jak najszybciej słuchać książki, bo taka była ciekawa. No i tak to się zaczęło. To była jedna zima taka szczególna, cała zeszła nam na czytaniu książek. Do tej pory to wspominam. Wszyscy słuchali, wzdychali, przeżywali. Czytaliśmy różne tematy, różne treści – i religijne, i historyczne, i mezalianse: wszystko to, co można było w bibliotece dostać. Tak się wszyscy wciągnęli, że jak już się książka skończyła, to zaczynały się dyskusje – dlaczego bohater postąpił tak, skoro mógł inaczej, a co by było, gdyby, i tak dalej. Każdy chciał zabrać głos. Każdy myślał, każdy się wypowiedział.
Do dzisiaj mi to czytanie zostało – cieszę się, że nadal rozumiem to, co czytam – w moim wieku to już nie jest takie oczywiste. A jak w dawnych czasach jechałam na wycieczkę do Rzymu i miałam wymienione jakieś pieniądze, to nie kupowałam pizzy czy lodów, tylko trzymałam te pieniądze, bo usłyszałam, że tam będzie można w polskim domu dostać książki. Kupiłam i z jednej z nich dowiedziałam się, co to jest Katyń. Co do grosza wydałam na te trzy książki. Potem przewodnik nam powiedział, że jak ktoś ma jakieś książki, to powinien się ich pozbyć albo dobrze ukryć, bo nie można ich przewozić, ale na szczęście się udało. Tak miałam wtedy ochotę ananasa spróbować, bo nigdy wcześniej nie jadłam, ale nie – odłożyłam to pragnienie, bo książki. Książki trzeba szanować i książki trzeba czytać. To nie tak, że w komputerze czy w telefonie się czyta. Nie wyobrażam sobie, żeby czytać tylko ściągawki czy jakieś opracowania.
Mam jeszcze jedną pasję – dokumentowania tego, co minione. Może to nie jest ta wielka historia. To są moje upodobania – od dzieciństwa zawsze mnie fascynowały historie z dawnych lat, jak to było kiedyś. Coś miałam w sobie takiego. Chętnie słuchałam starszych, jak o tym rozmawiali. Potem miałam już swoje pytania. Rodzina miała bogatą przeszłość , bogate w wydarzenia życiorysy. Z wielką uwagą tego słuchałam. Nigdy nie było wolnego czasu wolnego, żeby to wszystko spisać. Jak przeszłam na emeryturę, to może nie tyle pojawiło się dużo wolnego czasu, ale umiałam go sobie wygospodarować, ten czas. Należałam do zespołu śpiewaczego i tak jeździliśmy po różnych terenach i tak się tu coś zobaczyło, tam coś usłyszało albo opowiedziało. Kiedy opowiadałam o tym, co minione synowi, on mi mówił : „Mama, opowiadaj mi jeszcze, bo to jak bajka. To do prawdy niepodobne”. I te niektóre uwagi czy pytania sprawiły, że pomyślałam, że skoro ludzi to interesuje, to trzeba to zebrać i przekazać dalej. Tym bardziej, że poproszono mnie o opisanie przebiegu żniw i dożynek – jak to kiedyś było. Usystematyzowałam to okresami – jak to się na wsi przeżywa, bo ja całe życie na wsi jestem – tak sobie wybrałam. Opisywałam porami roku – co się działo na wiosnę, jakieś uroczystości, zwyczaje. U nas w Nosowie był na przykład taki zwyczaj, że na Wniebowstąpienie młodzież szła do gaju na konwalie. Szliśmy przez wieś, śpiewali, było pięknie. Obdarowywaliśmy się nawzajem bukiecikami. To była radość z tego, że byliśmy razem, żartowaliśmy. Młodzież nawet w smutnych czasach wyrywa się z nieprzyjemnych myśli nieprzyjemnych. Ten zwyczaj chodzenia na konwalie mam do dzisiaj. Mam zawsze w ogródku zasadzone konwalie i co roku wyglądam, czy zdążą zakwitnąć a Wniebowstąpienie, czy nie – zawsze zakwitają.
Teraz przychodzi do mnie wspaniała młodzież z internatu. Często im opowiadam o tych minionych dziejach. Podchwyciła kiedyś temat jedna z wychowawczyń i zorganizowała spotkanie dla młodzieży w internacie. Miało być na nim kilka – kilkanaście osób. Wchodzę do Sali, a tam wszędzie młodzi ludzie – w ławkach, pod oknami, pod ścianą. Opowiedziałam im o tych dawnych obyczajach, o wojnie. Potem rozmawialiśmy o żniwach- bo to szkoła rolnicza, żeby wiedzieli jak to kiedyś było. Zaproponowałam, że im przeczytam te moje notatki, ale szczerze mówiąc myślałam, że ich to znudzi – bo to parę kartek. A oni słuchali, buzie pootwierali, cisza i skupienie a potem pytania „to boso chodziliście do żniwa?” Było takie zainteresowanie tymi żniwami, ze aż byłam zaskoczona. Zaczęło się o czwartej, to był maj, myślałam, że zdążę na majówkę, patrzę na zegarek – jest szósta, a tu nikt nie wychodzi; jest siódma – wszyscy siedzą. Potem przyszli jeszcze młodzi redaktorzy i zaczęli mnie pytać o różne rzeczy, na przykład o to, jak wyglądała moje edukacja – ale to już zupełnie inna historia 🙂
Rozmawiała: Anna Bieganowska-Skóra
Zdjęcia: archiwum Bohaterki, Anna Bieganowska-Skóra