BIULETYN INFORMACYJNY OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH
Kinga Stadnik w trakcie szkolenia Tiny - suczki rasy yorkshire terrie; wokół soczysta zieleń trawy; w tle ogrodzenie a zanim dachy zabudowań wśród wysokiej trawy i drzew

Kinga Stadnik: Jestem optymistką. Zawsze staram się widzieć możliwości w ograniczeniach

Biuletynowe zaproszenie do opowiedzenia o swoich pasjach przyjęła tym razem Kinga Stadnik. W mediach społecznościowych znana jako: miłośniczka tworzenia grafik w Canvie; rekruterka uwielbiająca pracę z ludźmi; ta, która chce oswajać świat niepełnosprawności. Z nami Kinga nie tylko podzieliła się swoją życiową filozofią i sposobami na spełnione codzienne życie, ale pokazała nam też kawałek wyjątkowego świata, który dzieli z Kelly, szkolonym przez siebie owczarkiem szetlandzkim, łamiąc przy tym stereotyp, że pies w życiu osoby z niepełnosprawnością, to przede wszystkim przewodnik lub asystent. Posłuchajcie. Poczytajcie.

Z psami jestem związana od dziecka – od zawsze były w naszym domu, bardzo kocham te zwierzęta. Interesuję się psią psychiką – jak to wszystko działa, jak funkcjonuje. Poznaję komunikację psów, uczę się mechanizmów szkolenia i zdobytą wiedzę wykorzystuję później w pracy z moimi psami. Ta przygoda ze szkoleniem zaczęła się od programu telewizyjnego. Prezentowano w nim relację z zawodów, które składały z agility – czyli toru przeszkód i z posłuszeństwa – czyli konkretnych komend, które musiały zostać wykonane przez psa. I to mnie tak zafascynowało, że postanowiłam sobie stworzyć swój własny tor. Byłam wtedy 10-letnią dziewczynką. Ten pierwszy tor był bardzo „profesjonalny” – zbudowałam go z kija od szczotki i dwóch wiaderek. Był to wtedy szczyt marzeń. Zaczęłam sama się uczyć, a później szkolić mojego psa. Był to sześciomiesięczny pekińczyk szary: suczka, która miała na imię Pysia.

Najpierw próbowałam odtwarzać to, co widziałam w telewizji, a później zaczęłam czytać fachową literaturę. W międzyczasie też pojawił się taki program w telewizji, który się nazywał „Wszystko o psach”. Opisywano w nim konkretne rasy psów i ich charakterystykę. Co tydzień siedziałam przed telewizorem i oglądałam. Założyłam nawet specjalny zeszyt, w którym robiłam notatki – charakterystykę każdej rasy, żeby później mieć wiedzę, czego konkretna rasa potrzebuje. Pysia okazała się pojętną uczennicą. Bardzo chciała wszystkie polecenia wykonywać. Oczywiście za smaczki. No na początku to musiało być przekupstwo troszeczkę, ale bardzo dobrze się ta współpraca układała. Uczyła się konkretnych komend, a potem je wykonywała. Pierwsze polecenia były proste: „podaj łapę” czy „siad”. Najpierw były dwie przeszkody zrobione z kija od szczotki. Później było wiaderko, na które musiała wejść i na nim robić właśnie „siad” czy „leżeć”. Osiągnęłam pierwszy, mały sukces i to mnie zmotywowało do podjęcia dalszych kroków. Zaczęłam się szkolić, czytać różne artykuły na temat szkolenia klikerowego. Wtedy były bardzo modne filmiki na YouTubie i było ich bardzo dużo. Znalazłam taką dziewczynę, która prowadziła profil o nazwie „Mój Psi Świat” i pokazywała, jak wygląda szkolenie klikerowe, jak wygląda szkolenie na zasadzie skojarzeń.

Szkolenie klikerowe polega na tym, że gdy pies wykonana określoną komendę, na przykład poda łapę, klikamy w takie urządzonko, zwane klikerem. Wydaje ono z siebie charakterystyczny i rozpoznawalny przez psa dźwięk. Zwierzę słyszy dźwięk i w ślad za nim otrzymuje nagrodę – kliknięcie oznacza nagrodę. Pies zaczyna kojarzyć, że po kliknięciu otrzymuje np. smaczek. To się nazywa warunkowanie klikera. U pieska w mózgu w mechanizmie poznawczym wytwarza się taki schemat, że gdy zrobi coś dobrze, jest wtedy klik i za tym od razu pojawia się nagroda. Więc on wie, w którym momencie zrobił coś dobrze. Gdy nie ma tego dźwięku, wie, że musi po prostu tę komendę czy zachowanie poprawić, żeby pojawił się dźwięk.

Jest też metoda naprowadzania, gdzie nie wykorzystuje się klikera, ale charakterystyczne ruchy ręką. Jeden gest oznacza komendę „siad”, inny „leżeć”, jeszcze inny „na miejsce”. Kiedy pies, chcąc dostać smaczka, automatycznie siada po wykonaniu przez nas gestu, wtedy się to nagradza. Wzmacnia się to zachowanie, mówiąc np. „super”. Potem się wydaje smaczki.

Z czasem się to automatyzuje. Psy bardzo lubią pracę na schemacie, czyli pracę powtarzalną. Nie może ona trwać za długo, sesje muszą być krótkie, od trzech na przykład minut do pięciu maksymalnie. Taki szczeniak, który ma cztery, pięć miesięcy, nie jest w stanie się skupić na dłużej niż 5 minut. Sesje treningowe muszą być krótkie, ale dość częste. A komenda musi być krótka i dźwięczna.

Nie da się szkolić psa, nie poznając jego psychiki, jego mechanizmów zachowania. Jeśli tego nie zrobimy, to możemy uznać, że pies jest leniwy i głupi, bo nie chce wykonać określonej komendy. A na przykład okazać się może, że metoda naprowadzania nie jest akurat tą najskuteczniejsza dla danego psa. Więc czasem to, co my bierzemy za lenistwo czy nieposłuszeństwo, jest tak naprawdę źle dobraną metodą.

Najpierw, jak już mówiłam była Pysia, pekińczyk, później pojawiły się kolejne pieski – dwa yorki. Zmienił się też mój system edukacji – zaczęłam brać udział w seminariach. To są takie cykliczne wydarzenia, organizowane przez konkretne szkoły dla psów. Zapraszają specjalistę w konkretnej metodzie szkolenia. Jedzie się na dwa dni, ekspert patrzy na twoją pracę z psem, opisuje ją, jak to wygląda i doradza, co zmienić, aby szkolenie psa przyniosło jak najlepsze rezultaty.

Te seminaria są dostosowane do dyscypliny, czyli może być i agility, może być obedience, czyli posłuszeństwo sportowe, może być rally obedience, czyli takie posłuszeństwo bardziej na luzie, gdzie pies idzie na konkretnym torze i ma wykonać konkretne komendy, które są opisane na tablicach. Może to być frisbee. Może być też dog dancing, gdzie konkretne komendy są wplatane do muzyki i po prostu to wygląda jak taki jeden występ psa i człowieka. Tych dyscyplin jest bardzo dużo, tych seminariów też jest bardzo dużo. Wielu jest też prowadzących. Można się naprawdę dużo nauczyć. I gdy te yorki do mnie trafiły, zaczęłam jeździć, wybierałam sobie to, co mnie interesuje. I tak zaczęłam już konkretnie szkolić swoje psy. Zaczęłam też to nagrywać. Nagrywałam te filmiki trochę dla mnie, żebym wiedziała, co robię źle, co robię dobrze i jakie są efekty. Uczyłam też moje pieski różnych sztuczek, na przykład moja młodsza suczka yorka, Tina, umiała rozwiązywać sznurówki.

Niestety tych suczek już z nami nie ma, ale teraz jest Kelly, owczarek szetlandzki. Zachwyciła mnie ta rasa. Jest ona stosunkowo stara. Została wyhodowana w krajach norweskich do współpracy z rybakami. Owczarki miały za zadanie wodować, jak pływały w morzu, gdy rybacy łowili ryby. To miały być malutkie pieski, które nie będą cierpieć z zimna, klimat w krajach skandynawskich wiadomo: jest surowy. To takie pieski do zadań specjalnych. Bardzo dobrze sprawdzą się też w pasterstwie.

Znalazłam hodowcę w województwie łódzkim, pojechałam i po prostu się zakochałam od pierwszego wejrzenia w tej konkretnej suczce, Kelly. Miała wtedy 10 miesięcy. Była to suczka dość lękliwa, która wymagała bardzo dużej pracy z mojej strony. Bała się wszystkiego: samochodów, ruchu ulicznego, bała się ludzi. Ze względu na swój dość ciężki charakter, długo nie mogła znaleźć domu. Nie było osoby, która byłaby na tyle kompetentna, żeby wyprowadzić tego psa z tych różnych lęków. Kelly na początku była psem agresywnym. Przy próbie założenia smyczy czy obroży, próbowała ugryźć i w nieodpowiednich rękach ten pies mógłby stać się niebezpieczny dla otoczenia. Nie umiała podstawowych komend, nie umiała zbytnio chodzić na smyczy, itp. To był bardzo twardy orzech do zgryzienia i bardzo ciężki pies do szkolenia. Duże wzywanie. Aczkolwiek ja bardzo się cieszyłam z tego faktu, ponieważ mogłam wykorzystać całą swoją wiedzę, żeby jej pomóc. Chciałam pracować z Kelly, to nie były tylko emocje; wybór był świadomy, wiedziałam, jakie są potrzeby rasy. Trudności mnie nie przerażały. Spojrzałam tylko na mojego narzeczonego i powiedziałam „Bierzemy ją! Bez niej nie wychodzę!”.

Praca była długa i ciężka, dopiero po pół roku dopiero mogłam z nią normalnie wyjść na spacer. Zaczęłyśmy od podstaw tak naprawdę, czyli od uczenia podstawowych komend – „siad”, „daj łapę”. Do tego oczywiście nauka czystości takiej konkretnej, ponieważ ten pies nie miał żadnych zasad. Nauka, przede wszystkim, przywołania, bo to podstawowa umiejętność. Puszczam psa, daję mu swobodę na spacerze i wiem, że on do mnie wróci. Muszę mieć pewność, że wróci, a nie że sobie gdzieś pobiegnie.

Jak to wypracować? Trzeba pokazać psu, że to my jesteśmy najatrakcyjniejsi, a nie wszystko dookoła, a to jak to zrobić, to zależy od konkretnego psa. Trzeba rozpoznać, na co dany pies zareaguje, co dla niego będzie nagrodą, wzmocnieniem. Jeden pies lubi zabawki, będzie szalał za piłeczką i wszystko za nią zrobi. Drugi pies lubi jedzenie i smaczki wzmogą jego motywację. Trzeci pies – tak jak mój – wykonuje polecenia za nagrodę socjalną: pogłaskanie, poklepanie, itp.

Przy okazji mam bardzo ważny apel: nigdy nie bierzmy psa – czy to ze schroniska, czy z hodowli – na podstawie wyglądu. To najgorszy doradca.

Zawsze bierzmy psa pod nasze predyspozycje. Czyli: najpierw wybieram konkretną rasę, czytam o niej, czytam o jej potrzebach, czytam o jej przeznaczeniu pierwotnym i zastanawiam się, czy dany pies pasuje do mojego trybu życia, zdrowia, warunków i oczekiwań.

Na przykład moja Kelly – jak to pies pasterski lubi sobie poszczekać. Gdy ma przed sobą wysokie emocje, na przykład, idzie na spacer, idzie na dwór, to po prostu sobie szczeka, żeby dać upust tym emocjom i tej wielkiej radości, co nie zawsze spotyka się z aprobatą otoczenia, na dłuższą metę i dla właściciela może być męczące. Inny przykład? Labrador. To nie jest pies, który będzie siedział z nami non stop na kanapie. To jest apporter, czyli pies wyhodowany do aportowania postrzelonych kaczek podczas polowania w wodzie. Jak tak na niego popatrzymy, to staje się oczywiste, że to nie jest zwierzę do życia na kanapie.

Uważam, że każdy pies ma swoje potrzeby, z każdym trzeba pracować. Każdy musi mieć zasady w swoim życiu, bo tak jak nam, ludziom, bez zasad, bez uporządkowanego, schematycznego życia, jest po prostu ciężko.

Pies powinien mieć swoje zasady w domu, powinien wiedzieć, jak się ma zachować, co ma zrobić w danym momencie. Jeśli go tego nie nauczymy, będzie próbował sobie sam radzić. Jeśli jest mocno pobudzony; nie wie, jak sobie radzić z emocjami, będzie niszczył. On nie wie, bo i skąd, że można swoje emocje przekierować na przykład na zabawki typu Kong, które wypełniamy pysznym jedzeniem i pies sobie wyciąga to jedzenie. Gryząc tą zabawkę, jednocześnie się uspokaja.

Gdy pies będzie miał za mało spacerów, będzie biegał i szczekał, bo on nie jest na tyle zmęczony fizycznie i nie ma takiej eksploatacji, jaką powinien mieć i z tego też biorą się problemy, które błędnie interpretujemy.

To, co ważne, to musimy pamiętać, że idąc z psem na spacer, nie idziemy na spacer dla siebie, tylko idziemy na spacer dla psa. To jest najlepszy spacer, jaki możemy zrobić. Dać psu przestrzeń na to, że może się zatrzymać, gdzie chce, powąchać konkretny krzaczek. Dlaczego? Bo dla tego psa ten krzaczek jest jak dla nas Facebook czy Instagram. Z tego krzaczka pies jest w stanie wyczytać bardzo dużo informacji: kto tu wcześniej był, czy to był pies, czy suczka i tak dalej. Dla niego to jest bardzo ważne zachowanie społeczne. Kiedy ciągniemy psa, każemy mu iść tam, gdzie nam się tylko podoba, to on jest nieszczęśliwy. Owszem, ma wtedy zaspokojoną potrzebę ruchu, ale nie ma zaspokojonej potrzeby społecznej, potrzeby eksploatowania, wąchania czy nawet kopania. Niektóre psy lubią to robić. Jeśli damy upust emocjom psa, to on nie będzie sprawiał problemów później w domu. Jeśli połączymy to na przykład z podstawowym nawet treningiem w parku na przykład uczymy go komend: „siad”, „leżeć”, „podaj łapę” jedną, drugą. Zmienimy warunki na troszeczkę trudniejsze, to wtedy budujemy nie tylko więź, nie tylko zaufanie, ale też większe takie kompetencje tego psa.

Kiedy dziś patrze na Kelly, to z czystym sumieniem i z czystym sercem mogę powiedzieć, że to właśnie mój największy sukces. Z psa bardzo lękliwego, z psa, który bał się wszystkiego i wszystkich – bała się ręki, bała się wyczesania, bała się jazdy samochodem – jest w tym momencie psem, który jest w stanie pójść powiedzmy na miasto, gdzie są ludzie, gdzie idą inne psy. Jest w stanie pojechać ze mną samochodem czy nawet taksówką; jest w stanie przyjść na przykład pod plac zabaw, gdzie bawią się dzieci. Jest w stanie obcym miejscu, na tyle się zrelaksować, że jest to dla niej komfortowe. Ja jestem w stanie bardzo dużo rzeczy już w tym momencie z nią zrobić.

Teraz trenujemy nosework. To jest taka dyscyplina sportowa, w której pies za pomocą węchu ma za zadanie znaleźć w kilku próbkach określony zapach: cynamonu, goździków lub pomarańczy. Po pierwsze ma go znaleźć, czyli namierzyć, a po drugie ma oznaczyć. Oznaczanie w noseworku przybiera różne formy: może to być zastygnięcie, czyli pies dotyka nosem konkretnej próbki i zastyga na moment. Może to być siad wykonany przy wybranej próbce, może to być położenie się przy niej. Zawsze to pokazanie tej właściwej, prawidłowej próbki odbywa się tak samo. Wtedy wiadomo, że znalazł tę próbkę i jest nagradzany. Tak jak wcześniej powiedziałam, nagrody są różne: smaczki, nagrody socjalny czy zabawki.

Przestrzeń, w której rozmieszczono próbki zapachowe nazywa się ringiem – może to być biuro, jakieś pomieszczenie czy na przykład wnętrze samochodu. Są różne klasy i różne ringi w zależności od trudności. Zapachów na ringu jest więcej, ale pies wśród nich musi odnaleźć akurat ten wybrany. Na każdy zapach jest odrębny ring. Każdy zapach to jest odrębny egzamin, który pies musi zaliczyć. Cynamon, goździk i pomarańcza – te trzy zapachy muszą być zaliczone, żeby zdobyć tytuł, że tak powiem mistrzowski.

Nosework nie jest aż tak bardzo popularny, jak na przykład frisbee. Jest to dyscyplina trudna i wymagająca pracy i cierpliwości. Niedawno byłam na seminarium Noseworku. Wygląda ono tak, że najpierw jest teoria, omówienie tego, co będziemy robić, jak to wygląda. Później są pojedyncze wejścia każdej pary pies plus człowiek. Wchodzę z moim psem, mówię, jakie są moje obawy, jak się ten pies zachowuje czy jest lękliwy, czy nie, itd. A później Kelly miała znaleźć jednego smaczka w pięciu takich skrzyniach. Musiała je wszystkie przeszukać i odpowiednio w tej jednej znaleźć ten smaczek, który później został zamieniony już na cynamon. To trudne bardzo. Często jest tak, że pies po jednym takim przeszukaniu jest bardziej zmęczony niż po spacerze godzinnym. Musi pomyśleć, coś wykombinować, on musi sam bez mojego wsparcia poradzić sobie z tym problemem. Jak to zrobić? To są konkretne hasła na początek i na koniec pracy.

Zwykle jest tak w szkoleniu psów, że jest najpierw hasło początkowe, czyli u nas to jest „zaczynamy”. Wtedy pies wie, że ma wejść w taki powiedzmy tryb pracy i on wie, że teraz musi się skupić najbardziej, że teraz nie ma zabawy, nie ma gdzieś tam wąchania dla siebie, tylko jest praca. Gdy ona znajduje smaczka, mówię „okej”, „super” i ona wie, że zadanie jest zrobione dobrze. I wtedy dostaje nagrodę oprócz tej nagrody, którą znalazła. Spróbowałyśmy drugi raz, z sukcesem. Na zakończenie pracy jest hasło „koniec”. Wtedy pies wie, że może zacząć sobie na luzie chodzić, węszyć już bez skupienia się konkretnie na mnie.

Pies, który jest bardzo dobrze prowadzony, lubi pracować z człowiekiem, lubi dla niego robić różne rzeczy. I nieważne, czy ja mu powiem, że ma coś znaleźć, czy że ma kręcić się w kółko, on jest w stanie to zrobić, bo nauczył się, że nasza współpraca jest fajna i wiąże się z benefitami.

Psa nie da się zmusić do posłuszeństwa. To jest podstawowa sprawa. Jeśli pies sam nie będzie chciał czegoś zrobić, to tego nie zrobi.

To nie jest magiczna sztuczka, ale wypracowane pewne schematy i przede wszystkim więź i współpraca psa z człowiekiem. To, co tak pięknie i widowiskowo wygląda, jest efektem godzin treningów, stosowania różnych metod i to jest przede wszystkim więź.

W przyszłym roku chciałabym z Kelly wystartować w zawodach ogólnopolskich. Zawody te odbywają się cyklicznie w poszczególnych dyscyplinach w różnych miastach polskich, w tym roku pierwszy raz zorganizowano je właśnie w Lublinie. Bardzo się z tego cieszę, bo nie będę musiała gdzieś tam daleko dojeżdżać.

Mój świat nie ogranicza się tylko do szkolenia mojego pieska. Jestem osobą, która bardzo lubi pracę z ludźmi i nowe technologie. Bardzo lubię tworzyć różne rzeczy w Canvie, różne grafiki. Bardzo lubię też publikować posty na portalach społecznościowych. Prowadzę profil Kinga Rekrutacja, na którym chcę pokazać, że to, że osoby z niepełnosprawnością chcą pracować, to nie jest czymś nadzwyczajnym, to nie jest szczególny powód do dumy. Chciałabym kiedyś doczekać takiego momentu, w którym to będzie zupełnie naturalna kolej rzeczy. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, kończymy jakąś szkołę czy jakiś kurs i idziemy do pracy. Jesteśmy osobami z niepełnosprawnością spełnionymi w pracy, aktywnymi zawodowo, nie liczymy tylko na te benefity, że tak powiem państwowe, ale też działamy sami na rynku pracy, na otwartym rynku pracy, nie tylko na zamkniętym, ograniczonym czy w zakładach pracy chronionej. Wychodzimy z inicjatywą, pokazujemy, że ta niepełnosprawność nas nie ogranicza, tylko żyjemy tak jak każdy. Zmagam się na co dzień z mózgowym porażeniem dziecięcym, ale nie tylko to mnie definiuje. Za każdą chorobą, za każdą dysfunkcją stoi człowiek, który ma swoje pasje i zainteresowania.

W popularnych „socialach” staram się pokazać świat z perspektywy osoby z niepełnosprawnością, ale w taki sposób, żeby wszyscy ludzie, którzy nie mają na co do czynienia z niepełnosprawnością, byli w stanie zrozumieć bardziej nas i nasze potrzeby. Czy miałam obawy? Powiem tak: jestem osobą, która uważa, że każdy ma prawo do swojej opinii. Jeśli czyjaś opinia mnie nie krzywdzi i nie godzi w moje dobre imię, to nie ma problemu. O ile to nie przybiera to formy obrażania czy innych złych form, dopóki jest dyskusja, jak najbardziej dla mnie jest okej. Owszem, może się komuś nie podobać, to co robię, może moje działania są niespójne z czyimiś ideami. To wtedy ten ktoś nie musi mnie oglądać, nie musi czytać.

Każdy ma swoją przestrzeń i każdy znajdzie w Internecie coś dla siebie. Nie, musi to być moja twórczość, nie musi to być to, co ja publikuję, to, czym ja się dzielę.

Dostaje dużo pozytywnych komentarzy. Ludzie piszą, że podoba im się moje spojrzenie osoby, która chce być na rynku pracy, która chce się aktywizować. Chcę pokazać, że da się, że można; że to, jakie my mamy dysfunkcje, to nie jest koniec świata. Owszem, jest ciężej w życiu troszeczkę, są różne przeszkody, ale są też możliwości, które można po prostu mieć, można wykorzystać, żeby po prostu żyć pełnią życia na tyle, na ile mam tej mocy w sobie.

W trudniejszych chwilach sobie zawsze mówię, że nie ma takich rzeczy, których by nie można było przezwyciężyć. Jestem optymistką. Zawsze staram się widzieć możliwości w ograniczeniach. I tę szklankę do połowy pełną. Dużo w życiu przeszłam: i operacji, i różnych swoich trudnych doświadczeń. Jak coś przychodzi następnego, to mówię sobie, że dam radę. Wiem, że z każdego doświadczenia wyciągnęłam naukę; że coś jest po coś; że z tego wyjdę. A jak już wyjdę, to mi się to doświadczenie do czegoś przyda.

Dla mnie niepełnosprawność to jest taka przeszkoda, którą trzeba pokonać. Jest to coś naturalnego, co mi towarzyszy od zawsze. To jest pewnego rodzaju test. Gdyby nie niepełnosprawność, to wielu rzeczy bym nie widziała, wielu rzeczy nie doświadczyła. Nie wiedziałabym też, że tyle czynności można zrobić inaczej. Na przykład: nie mogę przenieść kubka z gorącą herbatą. Nie skupiam na tym, że ja go nie mogę przenieść, tylko zastanawiam się, co zrobić, żeby to się udało, znajduję rozwiązanie i tę herbatę niosę sobie w zamkniętym termosie – i herbata ciepła, i ja się nią nie obleję.

Ta niepełnosprawność uczy człowieka kreatywności, bo musi zdać sobie sprawę z ograniczeń. To jest po pierwsze, a po drugie musi znaleźć możliwości, żeby te ograniczenia wykluczyć.

Jestem osobą bardzo upartą i jak sobie biorę jeden cel, to jestem w stanie wszystko zrobić, żeby do niego dążyć i go zrealizować. Ta cecha charakteru jest czasami negatywna, ale ja ją lubię. Dzięki niej nigdy przy pierwszych trudnościach nie mówię: „Dobra, to już to nie dla mnie i ja sobie idę”. Dotąd będę drążyć, dotąd robić, aż znajdę rozwiązanie.

Bardzo ważne jest też środowisko, w którym się obracamy i członkowie rodziny, którzy są dla nas wsparciem. Będąc małą dziewczynką, nie potrafiłam sobie na przykład ubrać i zawiązać butów. Później zajmowało mi to bardzo dużo czasu. Dopingował mnie zawsze mój ukochany tata. Mówił: „Zajmie Ci to, co prawda, godzinę, ale ty sobie zrób to sama. Ty się musisz nauczyć samodzielności”. Owszem, jak się gdzieś spieszyliśmy, to wiadomo: pomagali, ale w zwykłych okolicznościach starałam się sama.

Dzięki temu, że rodzice, tata w szczególności, mnie nie wyręczali, jestem dziś samodzielna. Dawali mi tę samodzielność przede wszystkim i to, że ja decyduję o sobie i ja robię różne rzeczy sama. Dlatego też nauczyłam się takiego życia, takiej samowystarczalności, że ja jestem w stanie teraz mieszkać sama, poruszać się sama, dojeżdżać w mieście, do różnych miejsc. Ja nie jestem zależna od nikogo. Jestem w stanie sama o siebie zadbać. To bardzo ważne.

Po drugie, nigdy nie byłam traktowana inaczej. W mojej rodzinie nie było dla mnie specjalnego klosza, pod którym mnie chowano. Nie było nigdy taryfy ulgowej: „jesteś chora, niepełnosprawna i tobie jest źle się poruszać, no to ty nie będziesz nic robić”. Od początku rodzice uczyli mnie wszystkiego. Miałam posprzątać, miałam ugotować, ogarnąć podwórko. Inni robili różne rzeczy, a ja razem z nimi. Jak wszyscy to wszyscy. Nigdy nie stałam z boku. Zawsze byłam włączana do życia rodzinnego, zawsze traktowana tak samo i myślę, że to jest klucz do takiej samodzielności ludzi niepełnosprawnych. Nigdy też się nikim nie wyręczałam. Wręcz buntowałam się, że ja chcę coś zrobić sama, że ja chcę się tego nauczyć. Nigdy sobie nie dałam wmówić, że ja czegoś nie mogę zrobić i nigdy nie oddawałam tego osobie zdrowej, na zasadzie: „no, dobra, ja tego nie zrobię, dłużej mi się zejdzie, no to już ty to zrób”.

Zawsze mówię, że są ludzie niepełnosprawni na własną odpowiedzialność – którzy nie chcą nic robić; wolą, by inni za nich coś zrobili. Są niepełnosprawni jeszcze bardziej, niż wynika to z ich stanu.

Chciałabym, żeby ten świat i to nasze społeczeństwo było bardziej otwarte na osoby z niepełnosprawnością. Oczywiście, widzę, że wiele się zmienia, że to nie jest to samo, co było, powiedzmy, 10 lat temu. Moim największym marzeniem jest, żeby nikogo nie dziwiło, że ja pracuję, że wyglądam ładnie, czy że mam narzeczonego, męża, dzieci. Żeby moje prawo jazdy na przykład, nie wywoływało reakcji „jak ona tego dokonała?”. Żeby to nie było coś w kategorii „ale super, że ci się to udało”. Chciałabym, żeby to było czymś naturalnym, że jestem osobą dorosłą, rozumną, pełnię określone role w społeczeństwie i jestem po prostu osobą, która idzie tą samą drogą, co osoba zdrowa. Żeby to był naturalny, normalny schemat życia każdego z nas, niezależnie od tego, z jaką dysfunkcją się zmaga.

Jeśli ktoś chciałby zobaczyć, czym dokładniej zajmuje się Kinga zapraszamy na jej profil na Facebooku:
https://www.facebook.com/share/1GU8Xj5VaL/

Tutaj można obejrzeć zmagania Kelly:
https://www.facebook.com/profile.php?id=100083627396576

Galeria zdjęć

Rozmawiała: Anna Bieganowska-Skóra
Zdjęcia w galerii: z archiwum prywatnego Kingi Stadnik

Materiał powstał w ramach projektu „Wzmacniamy aktywność” 
realizowanego w okresie 01.01.2025 r. – 29.02.2028 r.
przez Lubelskie Forum Organizacji Osób Niepełnosprawnych – Sejmik Wojewódzki

Zadanie publiczne jest dofinansowane ze środków PFRON 

UWAGA: Pobieranie, kopiowanie i jakiekolwiek inne wykorzystanie treści dostępnych w powyższym materiale wymaga pisemnej zgody LFOON – SW będącego właścicielem serwisu www.niepelnosprawnilublin.pl.

Facebook