BIULETYN INFORMACYJNY OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH
Elżbieta Sagan. Prosto w obiektyw patrzy uśmiechnięta, krótkowłosa brunetka w średnim wieku ubrana w koszulę w kratkę

Elżbieta Sagan: „Nauczyłam się doceniać takie codzienne drobnostki, bo to one są podstawą i radością naszego życia.”

O małych i dużych podróżach, potrzebie zauważenia drugiego człowieka, niesłodkim życiu z cukrzycą oraz o codziennej pracy na rzecz innych z Elżbietą Sagan rozmawia Ewelina Orzechowska.

E.O. – Pani Elu, niech pani opowie, jak to się stało, że postanowiła pani zaangażować się w działalność społeczną?

E.S. – Już w szkole średniej zaczęłam dostrzegać obszary, w których można by było coś zrobić, podziałać czy wesprzeć. Dorastałam w Lublinie, na ul. Lubartowskiej. Panował tam bardzo specyficzny klimat. Sąsiedzka społeczność była ze sobą bardzo zżyta. Myśmy się wszyscy znali do tego stopnia, że nie zamykało się przed sobą mieszkań. Kiedy któraś z rodzin kisiła kapustę, to było wielkie wydarzenie dla całego podwórka i całe podwórko było w to zaangażowane. Przyjeżdżała furmanka, jeden miał beczki, inny pożyczył szatkownicę a my jako dzieciaki mieliśmy ogromną frajdę. Wzrastałam więc w poczuciu zauważania potrzeb drugiego człowieka oraz tego, że jeden drugiemu musi pomagać.  Pośród nas mieszkały również osoby starsze, schorowane, które wymagały pomocy ze strony sąsiadów. Jako dzieciaki byliśmy uczeni szacunku do osób starszych i tego, żeby bezinteresownie pomagać tym, którzy tego potrzebują. To było takie naturalne. Takie okoliczności dorastania wykształciły we mnie wrażliwość, empatię oraz otwartość na potrzeby drugiego człowieka, co miało niewątpliwie wpływ na moje społeczne zapędy.

Ponadto na mojej ulicy miałam do czynienia z różnorodnością kulturową i nie było to dla mnie wówczas nic nadzwyczajnego. Miałam znajomych, sąsiadów i przyjaciół pochodzenia żydowskiego. Spędzaliśmy wspólnie multum czasu, przez co czuliśmy się ze sobą bardzo związani.

Poza tym angażowałam się w harcerstwo i udzielałam się w różnych zespołach. Od zawsze starałam się zauważać potrzeby drugiego człowieka. Pani wie, to jest tak, że w pewnym momencie życia człowiek uwrażliwiony na potrzeby innych orientuje się, że to wsparcie społeczne to nie musi być od razu coś wielkiego. Niejednokrotnie przy okazji różnego rodzaju zbiórek powtarza się, że każda złotówka pomnożona przez milion daje milion. I tak, ja osobiście do tej pory wraz z kilkoma koleżankami działam w wolontariacie. To nie są z pozoru wielkie sprawy: czasem zrobienie komuś delikatnych zakupów, czasem wyjście z kimś na spacer, wyjście z kimś samotnym na kawkę czy ciacho a czasem po prostu zwyczajna rozmowa i wysłuchanie tej drugiej osoby. To są takie drobiazgi, które dla kogoś znaczą bardzo wiele. Wolontariat to taki dar prosto z serca, dany zupełnie bezinteresownie. My niczego nie oczekujemy w zamian, nie licytujemy się, kto dał więcej, my po prostu działamy bardzo konkretnie.

E.O. – Interesuje się Pani historią. Skąd takie zamiłowanie?

E.S. – Za młodych lat często brałam udział w organizowanych przeważnie w bibliotekach spotkaniach z osobami, które były żywymi świadkami historii. Od zawsze mnie to ciekawiło. Bardzo lubiłam słuchać tych opowieści, ale tak naprawdę dopiero po latach zaczęłam doceniać bogactwo kulturowych i historycznych szlaków Lubelszczyzny. Niejednokrotnie jest tak, że setki razy przechodzi się obok jakiegoś budynku i nie ma się nawet pojęcia, jaką on skrywa w sobie historię. Ciekawość świata, chęć dowiedzenia się czegoś nowego, poznania ciekawostek o danym miejscu i zobaczenia na własne oczy niepoznanych dotąd przeze mnie zakątków sprawiła, że pokochałam podróże oraz spacery z przewodnikami.

E.O. – Podróże, te małe i te większe – zatrzymajmy się na chwilę przy tym temacie. Słyszałam, że Pani wprost uwielbia podróżować…

E.S. – O tak. To najprawdziwsza prawda.

W pewnym momencie życia posypało mi się zdrowie. Był taki moment, że otarłam się o śmierć. Dostałam drugą szansę.  Wtedy dopiero uzmysłowiłam sobie, że muszę zwolnić codzienne tempo i skupić się na sobie. W tym czasie kilkukrotnie przebywałam w sanatoriach dla podreperowania zdrowia. Odwiedziłam m.in. Krynicę Górską, Piwniczną oraz Muszynę. Przy okazji wybrałam się do Czech, na Słowację a nawet do Wiednia, co na tamten moment było czymś niecodziennym, ponieważ mieszkając w Lublinie, nie mogłabym sobie na takie wypady pozwolić, bo to i podróż, i koszty. Śmiało mogę powiedzieć, że właśnie wtedy pokochałam góry, te widoki, tereny do chodzenia, do spacerów – coś pięknego. Wtedy też w 2007 roku, w Wysokich Tatrach, na Słowacji, kupiłam sobie moje pierwsze kije do Nordic-Walking i wtedy jeszcze nie wiedziałam, ile takie spacery z kijkami dają korzyści…

E.O. – Pozwoli pani, że do korzyści płynących z uprawiania Nordic-Walking powrócimy za moment. Proszę jeszcze opowiedzieć, jakie miejsca udało się pani odwiedzić.

E.S. – Tak, tak… Przed laty – małżeństwo, dom, dzieci, praca – wiadomo, że to wszystko jest absorbujące. Mimo to starałam się wychodzić czy wyjeżdżać razem z dziećmi, żeby zarazić je tą moją ciekawością świata. Ze względu na różne okoliczności, w tym warunki finansowe, najczęściej wybieraliśmy Lublin i Okolice. Bardzo lubiliśmy wypady nad Zalew Zemborzycki. To był latem taki nasz wakacyjny rytuał – przychodziła niedziela i było szykowanie: kotlety, ogórki. To była cała wyprawa, bo kiedyś nie było takiego dojazdu nad zalew jak to jest dziś. Każda taka wycieczka zawsze była wspaniałą przygodą oraz okazją do tego, aby być razem. Kiedy córki wyfrunęły z naszego gniazda, to zaczęłam mieć nieco więcej czasu na realizację mojej ukochanej pasji, jaką są podróże. Mogłam sobie pozwolić na wyruszenie gdzieś dalej. W ten sposób mogłam spełniać moje małe marzenia. Z zachwytem poznawałam piękne zakątki naszego kraju, ale podróże zagraniczne to dla mnie za każdym razem ogromne przeżycie i o ile mogę sobie na to pozwolić, to korzystam. Te wycieczki nakręcały mnie zawsze tak pozytywnie, bo to była okazja do spotkania z grupą ludzi czy to znajomych czy z biura podróży i do poznawania świata.

Pierwszym moim takim zagranicznym celem, który zawsze pragnęłam zobaczyć na własne oczy, był Sankt Petersburg. To miejsce zawsze robiło na mnie ogromne wrażenie.

Dwukrotnie miałam okazję odwiedzić Wyspy Kanaryjskie, bo gdy moje córki wybierały się wraz z dziećmi na urlop, to ja jako babcia jechałam z nimi. Wspólnie byliśmy tak rodzinnie także w Bułgarii oraz w Hiszpanii. Bardzo cieszyłam się, że podczas tych pobytów mogłam zaopiekować się wnukami, które wprost uwielbiam, ale także dlatego, że mogłam zwiedzić takie piękne miejsca.

Zahaczyłam również o Wyspy Brytyjskie, Helsinki oraz Rygę. Ryga zachwyciła mnie swoją przecudowną architekturą. W pewnym momencie przestałam robić aparatem zdjęcia, bo w przeciwnym razie musiałabym się obracać o 360 stopni, żeby uchwycić te piękne widoki.

Te wszystkie podróże bardzo mnie też mobilizowały do tego, by odłożyć sobie parę groszy na kolejne wycieczki. Kilka lat temu podjęłam pracę w jednym z pensjonatów. Momentami było ciężko, ale jak moja kupka z pieniędzmi rosła, to czułam, że jestem coraz bliżej spełnienia jednego z moich największych podróżniczych marzeń. Niektórzy myśleli, że się wygłupiam, kiedy mówiłam im na co zbieram. Wszystkie oszczędności bowiem miałam zamiar przeznaczyć na podróż na wymarzoną przeze mnie od dawna Kubę. I tak wspólnie z koleżanką wybrałyśmy się na objazdówkę Meksyk – Kuba. Na własne oczy zobaczyłam te kubańskie realia codziennego życia. Podczas wizyty w Meksyku udało mi się nawet wejść do Świątyni Słońca, gdzie obecnie już turystom wchodzić nie wolno.

Na 70-te urodziny moje córki kupiły mi bilet lotniczy do Hondurasu. Siedemdziesiątkę ma się raz w życiu. To był wspaniały i bardzo trafiony prezent. Właśnie na takie okazje odkładałam co miesiąc po trochu, żeby jeszcze gdzieś pojechać, jeszcze coś zwiedzić.

Żałuję, że nie udało mi się odwiedzić Peru i zjawiskowych atrakcji jakimi są bez wątpienia Machu Picchu i Góry Tęczowe. Moja córka tam była i wrażenia są rzeczywiście niezwykłe. Jednak taka podróż mogłaby być zbyt ryzykowna dla mojego zdrowia, przede wszystkim ze względu na wysokość. Marzę jeszcze o tym, aby odwiedzić Grecję i Włochy, bo tam nigdy nie byłam. Marzę także o podróży tzw. „Czerwonym Pociągiem” i zobaczeniu najpiękniejszych miejsc w Szwajcarii. W głowie siedzi mi jeszcze o podróży koleją transsyberyjską, ale w obecnej sytuacji nie jest to możliwe.

Zanim podjęłam pracę w pensjonacie przed wyjazdem na Kubę, miałam już opłaconą wycieczkę do Rumunii. Jednak, kiedy wpadła mi oferta tej pracy, to zrezygnowałam z tego pomysłu. Na całe szczęście pracownicy w biurze podróży tak ludzko podeszli do mojej sprawy i udało mi się odzyskać zaliczkę, którą już wcześniej wpłaciłam. Tak więc i Rumunia jest na moim podróżniczym celowniku.

Nie raz tak mówimy sobie z koleżankami, że tych wspomnień z takich wyjazdów nikt nam nie odbierze, nawet urząd skarbowy. (śmiech)

E.O. – A jak znosi pani podróżowanie samolotem? Nie obawia się pani?

E.S. – Wcale nie boję się latania. Wsiadam na pokład samolotu i traktuję go jak każdy inny środek transportu. Wszystko mi jedno, czy samochód, pociąg, samolot czy statek – byle do celu.

E.O. – Kiedy po powrocie z gór przywiozła pani kijki do Nordic-Walking, to był to czas, kiedy taka forma aktywności była nie lada sensacją a czasem nawet obiektem złośliwych żartów.

E.S. – Kiedy wróciłam do Lublina, urządzałam sobie regularne spacery z kijkami. Spotykałam się z zainteresowaniem, ale także z docinkami typu: „Gdzie zgubiłaś miotły.” lub „Narty ci odpadły.” Głupie to były docinki, ale ja się tym nie przejmowałam. Lubiłam, kiedy podchodziły do mnie obce kobiety i pytały, co mi daje takie chodzenie. Chętnie opowiadałam o korzyściach, płynących z takich spacerów, bo to przecież samo zdrowie. Nie ukrywam też, że chodzenie z kijkami daje również możliwość pokonywania swoich codziennych barier i słabości. Potem moje koleżanki, które zdecydowały się spróbować chodzenia z kijkami, mówiły, że nie myślały, że to może dawać tyle frajdy, werwy oraz sił witalnych. Nawet moje córki bardzo mi kibicowały i wspierały moją pasję, obdarowując mnie dobrej jakości sprzętem trekkingowym.  Z czasem wyznaczałam sobie coraz dłuższe trasy i zamiast korzystać z komunikacji miejskiej, wybierałam Nordic-Walking. Bardzo mi to służyło i dawało poczucie wolności oraz niezależności. Któregoś razu, jak wyrwałam na spacer, to zawędrowałam aż do Zalewu Zemborzyckiego i to była dla mnie ogromna satysfakcja. Do tej pory uwielbiam chodzić z kijkami, obecnie już na nieco mniejszych dystansach, bo wiek już robi swoje. Mam tyle lat ile mam, ale aktywność w umiarze zawsze działa na korzyść, zwłaszcza, że staram się dbać o swoje zdrowie, aby jak najdłużej zachować sprawność. Korzystam z różnych zabiegów rehabilitacyjnych. Dwa razy do roku chodzę do kriokomory. Kocham spacerować po lasach, zbierać grzyby i przytulać się do drzew. Wystarczy mieć otwarte oczy i każdy, nawet niedługi spacer czy odwiedzenie jakiegoś miejsca może zachwycić. Nauczyłam się doceniać takie codzienne drobnostki, bo to one są podstawą i radością naszego życia.

E.O. – No, ale nie samymi kijkami i podróżami człowiek żyje.

E.S. – Dokładnie tak. Dlatego zaczęłam pokazywać się w niektórych lubelskich domach kultury czy stowarzyszeniach, skupiających osoby w średnim wieku i starsze, ale jednocześnie aktywne i chcące coś jeszcze w życiu zdziałać. Osoby te często miały bardzo ciekawe zainteresowania oraz zdolności, przeważnie artystyczne. Te spotkania dawały mi mnóstwo radości. Wówczas to nie było takie powszechne, ponieważ jeszcze panowały takie przekonania, że samej nie wypada wychodzić w celach towarzyskich i generalnie takie starsze osoby siedziały w większości w domu. Na szczęście z biegiem czasu zaczęło się to zmieniać. Powstawało coraz więcej miejsc, inicjatyw oraz projektów skierowanych do seniorów. Obecnie w naszym mieście jest szeroka gama wydarzeń, niejednokrotnie nieodpłatnych, dla tej grupy osób. Prężnie działają różne stowarzyszenia, domy kultury, nasze Lubelskie Centrum Kultury czy Centrum Spotkania Kultur.

Swojego czasu bardzo chętnie uczestniczyłyśmy wraz z koleżankami w koncertach radia Lublin, które odbywały się w każdy piątek w lubelskich domach kultury, w rozmaitych spotkaniach autorskich, filmowych, muzycznych czy podróżniczych. Zawsze to była świetna okazja do tego, aby się spotkać, porozmawiać, wymienić doświadczeniami i dowiedzieć się czegoś ciekawego. To niesamowite, ile zadowolenia można czerpać z uczestnictwa w takich aktywnościach oraz spotkania z drugim człowiekiem.

Swojego czasu spotykaliśmy się w Wojewódzkim Domu Kultury. Tam mieliśmy taką naszą kawiarenkę. Tam zapraszaliśmy różne osoby, które dzieliły się z nami swoimi pasjami i zainteresowaniami. Odwiedzały nas osoby, które haftowały, wyszywały, grały na instrumentach a nawet pisały wiersze. Obok budynku WDK, mieszczącego się przy ul. Dolnej Panny Marii istniał wówczas taki placyk, na którym urządzaliśmy sobie od czasu do czasu spotkania przy grillu czy ognisku.

Bardzo mnie cieszyło, kiedy widziałam, że nasz Lublin się tak zmienia, że oferta zajęć dla seniorów się poszerza. Uwielbiałam brać udział czy to w spacerach miejskich z przewodnikiem czy zwiedzaniu ważnych dla naszego miasta miejsc. Często chodziłam na spektakle teatralne lub na bitwy o kulturę czy literaturę w naszym Teatrze Starym. Korzystałam również z zajęć gimnastyki dla seniorów, mieszkańców naszego miasta.

W pewnym momencie miałam tak wiele tych różnych aktywności, że moje córki śmiały się, że do mnie to trzeba najpierw dzwonić i się umawiać, bo nie wiadomo, czy znajdę dla nich czas w moim grafiku. (śmiech)

W międzyczasie wspólnie z koleżankami rozpoczęłam działalność jako wolontariuszka w Fundacji Aktywności Obywatelskiej, gdzie działam po dziś dzień. Na co dzień podejmowaliśmy i podejmujemy przeróżne działania i byliśmy otwarci na potrzeby innych. Pewnego razu wybraliśmy się na taką jednodniową wycieczkę z przewodnikiem. Zwiedzaliśmy m. in. Dolinę Krzyży w Krzesimowie, mało znane, aczkolwiek bardzo ważne miejsce w historii naszego regionu. Przy okazji pobytu w tamtym miejscu odwiedziliśmy Dom Pomocy Społecznej, w którym mieszkają osoby przewlekle psychicznie chore. Spotkaliśmy się z mieszkańcami i to było bardzo poruszające spotkanie. Oni byli tacy zdziwieni i zaskoczeni, że ktoś do nich przyjechał, że ktoś ich odwiedził. Podczas tej wizyty zapytaliśmy dyrekcji, w czym moglibyśmy im pomóc. Jako fundacja dysponowaliśmy pewnymi środkami, które mogliśmy przeznaczyć na ten cel. Organizowaliśmy też liczne zbiórki darów rzeczowych, czy to ubrań, czy książek, czy też przedmiotów codziennego użytku, które mogły posłużyć mieszkańcom. Nawiązała się między nami niezwykła więź. Niesamowita była radość i wdzięczność mieszkańców domu, którzy zawsze bardzo cieszyli się na nasz przyjazd. Zawsze też przygotowywali z tej okazji np. jakieś przedstawienia. Od kilku lat wspieramy także mieszkańców Domu Pomocy Społecznej przy ul. Kosmonautów w Lublinie. Tam także staramy się odpowiadać na konkretne potrzeby mieszkańców. Zorganizowaliśmy m. in. taką akcję mikołajkową, że każdy z mieszkańców pisał list do św. Mikołaja i my staraliśmy się w miarę możliwości przygotować dla każdego wymarzoną paczkę. Mieszkańcom DPS brakuje przede wszystkim zauważenia, ciepła, uwagi i obecności drugiego człowieka, możliwości pospacerowania w towarzystwie czy takiej integracji przy muzyce. Nie wszystkie z potrzeb jesteśmy w stanie zaspokoić, ale w ubiegłym roku zorganizowaliśmy w tym domu zabawę andrzejkową. Wspólna zabawa z osobami z niepełnosprawnością ruchową przyniosła wiele radości wszystkim uczestnikom i oczywiście nam jako organizatorom. Dzięki naszej współpracy niektóre z mieszkanek zaczęły się angażować w nasze spotkania, przygotowując samodzielnie przykładowo jakieś ciasteczka czy wafle. Z okazji dnia kobiet przygotowałyśmy dla każdej z mieszkanek różyczki z krepiny. Staramy się dać tym osobom choć namiastkę tego, co jesteśmy w stanie.

E.O. – W jaki sposób trafiła Pani do Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków?

E.S. – Moja mama na pewnym etapie swojego życia zachorowała na cukrzycę typu II, więc te tematy automatycznie stały mi się bliskie. Potem ja również zachorowałam, ale przez bardzo długi czas nie mogłam się pogodzić z tą diagnozą i wypierałam ją ze swojej głowy. Nie chciałam się do tego przyznać nawet sama przed sobą. Oszukiwałam sama siebie. Myślałam, że ograniczenie jedzenia wystarczy i sama sobie z tą cukrzycą poradzę. I tak się łudziłam jakoś 3 lub 4 lata, aż w końcu dostałam skierowanie do diabetologa. Kilka moich koleżanek również chorowało na cukrzycę. W pewnym momencie jedna z nich zaprosiła mnie na wykład dla diabetyków, podczas którego jakaś pani doktor miała opowiadać o diecie w cukrzycy. No i tak zaczęłam przychodzić na takie spotkania Lubelskiego Oddziału PSD. To były spotkania dotyczące różnych tematów związanych z cukrzycą. To dzięki tym spotkaniom zyskałam świadomość na temat tej choroby i konsekwencji z nią związanych. Takie spotkania są niezwykle wartościowe. Podczas nich nabywamy wiedzę i uczymy się wszystkiego np. dlaczego nie powinniśmy jeść gorących ziemniaków czy makaronu, po co suplementować witaminę B12, dlaczego lepiej wybierać banany zielone, dlaczego tak ważna jest higiena przy pomiarach cukru, jakie są nowoczesne technologie dla diabetyków i wiele innych takich praktycznych porad. To głównie dzięki tym spotkaniom zrozumiałam, że jednak bez farmakologicznego wsparcia w moim przypadku oraz zmiany nawyków się nie obejdzie. Dotarło do mnie, że cukrzyca nie jest chorobą, która minie po kilku tygodniach, ale taką, która już z nami zostaje do końca. W tej chorobie szalenie istotna jest samoświadomość, dyscyplina, pilnowanie się i badania. Istotny jest także dostęp do rzetelnej i sprawdzonej wiedzy.

I tak, począwszy od chodzenia na spotkania, z czasem stałam się sympatyczką tego stowarzyszenia, następnie zadeklarowanym członkiem a po jakimś czasie prezesem Lubelskiego Oddziału PSD. Najpierw pełniłam w stowarzyszeniu rolę skarbnika Koła nr 3, zastępując początkowo moją koleżankę, która po chorobie nie była w stanie przez dłuższy czas pełnić tej funkcji. Przez kilka lat skrupulatnie wypełniałam obowiązki skarbnika, aż do czasu śmierci naszej przewodniczącej Koła nr 3, pani Haliny Klimek. Już wcześniej pojawiały się głosy, że ja jestem taka energiczna, operatywna i nadaję się do pełnienia funkcji prezesa. Dlatego po odejściu pani Haliny zostałam przewodniczącą Koła nr 3 a w czasie pandemii zostałam wybrana na prezesa Lubelskiego Oddziału Wojewódzkiego PSD i funkcję tę nadal pełnię…

Wie pani, jak się pracuje z ludźmi. Często taka praca bywa niewdzięczna, ale mimo wszystko daje mi dużo satysfakcji oraz radości. Ja po prostu się w tym odnajduję i lubię tę pracę mimo wszystko. Plusem jest także to, że ja jestem sama, sama mieszkam, dzieci są już dorosłe i to wszystko sprawia, że mam czas na taką działalność. Często muszę gdzieś pojechać, coś załatwić, gdzieś podzwonić, coś zorganizować. Czasem czuję zmęczenie, ale to jest takie pozytywne zmęczenie oraz wdzięczność, że mogę być i działać.

E.O. – Co jest aktualnie największym wyzwaniem dla stowarzyszenia takiego jak wasze?

E.S. – Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze – jak wszędzie. To jest największa nasza bolączka. Jako stowarzyszenie utrzymujemy się jedynie ze składek członkowskich. Trudno pozyskać sponsorów.

Drugim naszym ogromnym problemem jest brak własnego kącika, w którym mogłoby działać stowarzyszenie. Od lat korzystamy z uprzejmości Lubelskiej Spółdzielni Spożywców Społem i wynajmujemy od nich pokój, ale to nie jest przestrzeń, z której korzystamy jako jedyni. Dlatego marzy się nam pomieszczenie, takie do dyspozycji jedynie dla nas.

E.O. – Czy pani zaangażowanie w pracę na rzecz innych przeniosło się na grunt prywatny?

E.S. – z biegiem czasu moja starsza córka również zaczęła się angażować w pomoc innym ludziom a potem także zwierzętom. Córka prowadzi własną działalność handlową, jest samodzielna i dyspozycyjna. Przy tym wszystkim jest bardzo empatyczna i czuła na potrzeby słabszych. Chętnie włącza się w różne akcje pomocowe. Koleżanki przynoszą do niej używane rzeczy w dobrym stanie a ona ma taki wieszak w sklepie i sprzedaje te rzeczy za symboliczne kwoty, które odkłada do puszki. Całość zebranych pieniążków wędruje do organizacji, zajmujących się opieką nad bezdomnymi i chorymi zwierzątkami.

Wspólnie z koleżankami organizuje także pomoc finansową oraz rzeczową dla dzieci cierpiących na różne choroby lub tych z domów dziecka. Do tej pory córka przy swoim sklepie zbiera nakrętki od butelek na rzecz małego Danielka.

E.O. – Podobno uwielbia pani układać puzzle…

E.S. – Och tak, to bardzo wciągające. Jakoś tak w czasie pandemii powróciłam do tego zajęcia, żeby wypełnić czas i odgonić negatywne myśli. Jak moje córki były małe, to często bywało, że zaczęły układać jakiś obrazek i nie kończyły. Mnie zawsze ciągnęło, żeby ułożyć taki niedokończony obrazek. Potem nie było, gdzie trzymać takiego obrazka, więc z powrotem trzeba go było rozłożyć na części i schować do pudełka. Wtedy to jeszcze był etap układania puzzli złożonych z 300, 500 czy 1000 elementów. Potem przyszedł czas na większe komplety. Największy obrazek, który udało mi się ułożyć, składała się z 3000 elementów a na ułożenie oczekuje obrazek, składający się z 4000 elementów. Taka układanka zajmuje sporo miejsca, więc zanim zabiorę się do układania, to szykuję sobie np. jakąś sklejkę o wymiarach podanych na pudełku z danymi puzzlami i ta sklejka służy jako podkładka, na której układam obrazek.

Lubię układać różne rodzaje puzzli: puzzle weneckie, puzzle fotograficzne czy też bardzo ciekawe puzzle angielskie.

E.O. – Puzzle angielskie?

E.S. – To są takie puzzle z zagadką kryminalną w tle. Nie ma podpowiedzi na pudełku jak ma wyglądać ułożony obrazek. W miarę układania i dochodzenia co do czego, pojawia się rozwiązanie tej zagadki. W ogóle układanie puzzli to świetne ćwiczenie dla mózgu oraz cierpliwości, która w przypadku tego zajęcia jest bardzo ważna.

Kiedyś nawet moje wnuczki podarowały mi puzzle, które były stworzone na podstawie naszego wspólnego zdjęcia. To jeden z najpiękniejszych prezentów, jakie otrzymałam. W dzisiejszych czasach wystarczy pomysł, pieniądze i miejsce, gdzie można dany pomysł zrealizować. A propos takich pomysłów, to kiedyś, gdy szykowałyśmy się z koleżankami do podróży na Teneryfę, to koleżanka wpadła na pomysł, żebyśmy sprawiły sobie koszulki w intensywnym kolorze fuksji z nadrukiem: „Dziewczyna z Lublina”. Było nas 10 i pierwszego dnia na śniadanie wszystkie ubrałyśmy się w te koszulki oraz białe spodnie. Wie pani jaka to była atrakcja dla turystów z Polski? Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że na Teneryfie można ich spotkać aż tak wielu. Tę koszulkę mam do tej pory i towarzyszy mi ona przy różnych okazjach, w podróżach również. Od razu wiadomo, skąd przyjechałam.

E.O. Bardzo dziękuję pani za tak barwne opowieści.

E.S. – Cała przyjemność po mojej stronie. Również dziękuję.

Galeria zdjęć

Rozmawiała: Ewelina Orzechowska
Zdjęcia w galerii: z archiwum prywatnego Elżbiety Sagan oraz niepelnosprawnilublin.pl

Materiał powstał w ramach projektu „Wzmacniamy aktywność” 
realizowanego w okresie 01.01.2025 r. – 29.02.2028 r.
przez Lubelskie Forum Organizacji Osób Niepełnosprawnych – Sejmik Wojewódzki

Zadanie publiczne jest dofinansowane ze środków PFRON 

UWAGA: Pobieranie, kopiowanie i jakiekolwiek inne wykorzystanie treści dostępnych w powyższym materiale wymaga pisemnej zgody LFOON – SW będącego właścicielem serwisu www.niepelnosprawnilublin.pl.

Facebook